Dziś nie będzie o żadnych książkach, filmach czy grach. I tak nikt tego nie czyta póki co (mam nadzieję). W tle The Smiths i kojący, ale jednocześnie depresyjny głos Morrissey’a. I tak na przemyślenia mi się zabrało. Nic konkretnego, może raczej małe rozliczenie z przeszłością. Też nie do końca. Czy przez pryzmat przeszłości można stworzyć lepszą przyszłość? Nauczyć się poprzez poparzenia, wyciągać daleko sięgające wnioski. Usiąść, poświęcić kilka chwil na refleksję i zrobić rachunek sumienia. Porozmawiać z innymi. Zrobić coś innego. Bo jak głosi definicja szaleństwa: robić zawsze to samo i oczekiwać za każdym razem innych skutków. Czy to nie czyni nas szaleńcami? Rozwijamy się, owszem, ale pod wieloma względami stoimy w miejscu. Globalnie. Dlaczego nie zrozumiemy, iż religie i skrajne ideologie prowadzą nas do samozagłady? Duchowni karmią nas fałszywymi nadziejami i wysyłają nas do walki w imię Boga, który pogrywa sobie w jakieś chore gierki, za które my, ludzie, zawsze płacimy. Ideologie, które zachęcają do nienawiści tych, którzy nie pasują do stworzonego przez siebie szablonu. Jakim skończonym głupcem trzeba być, aby w ogóle ich słuchać. A politycy? Śmiechu warte! Ruchają nas, a my wypinamy się i prosimy o jeszcze. Psioczenie nie na jedną partię, by wybrać przeciwną, na którą kontynuuje się psioczenie, a następnie wraca do poprzedniej. I tak przez lata. Truizmy, owszem, ale większość zdaje się o nich zapominać.
O życiu prywatnym nawet nie wspomnę. A nie, jednak wspomnę. Chęć sięgnięcia po szczyt wszystkiego. Bogactwo, akceptacja, kochać, i być kochanym. Bogactwo wypacza. Akceptacja przez parafian, baranki boże, których i tak mamy w dupie. Nie spieszno nam kochać innych, obdarzamy uczuciem osoby nieodpowiednie dla nas, a później płacz i zgrzytanie zębów. Następnym razem zrobię inaczej. Ale i tak topimy się w bagnie tych samych błędów i pomyłek. Rasa ludzka jest żałosna i nie ma dla niej ratunku. Nie, nie wyginiemy, a przynajmniej nie w najbliższym czasie. Ale będziemy wić się pustym życiu dążąc do nieosiągalnych celów. Zżerać będzie nas depresja z tego powodu. W pewnym momencie palniemy sobie w łeb, albo sznur przez szyję przewiesimy. Zrozumiemy jak bardzo chorym wytworem, żartem Boga jesteśmy. Stworzenia z iluzoryczną wolną wolą, skażone genetycznym uwarunkowaniem do grzechu. Walka ze samym sobą ponoć uszlachetnia. Ale to przegrana walka, staczamy się. Jest lepiej, świat się rozwija. Ale w środku gnijemy, odczuwamy pustkę. Po co się starać, skoro zawsze coś się spierdoli. Nie znamy tylko dnia. Ale spierdoli się na pewno. A jeśli nie? To dojdziemy do mety, a tam czeka nas śmierć. Idealne życie, które musi zostać nagle przerwane. Gdzie w tym miłość? Po co się starać? Hitler i Ghandi skończyli tak samo. Czyż nie lepiej być “złem”? Wtedy jest łatwiej. Ale mamy sumienie, i wielu nie może przekroczyć pewnych granic. Pochłania ich wtedy coś innego i to samo jednocześnie.
Każda droga prowadzi do tych samych wrót. Więc może lepiej nie pogarszać sobie już i tak uciążliwej wędrówki przez życie? Nie czyń innemu co tobie nie miłe. To akurat jest całkiem niegłupie. Albo palnij sobie w łeb. Bo są tam gdzieś ludzie, którzy czerpią ze swego żywota jakąś przyjemność. Jebane masło maślane z tego wszystkiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz