Moda na reedycje starszych gier trwa już dobre kilka lat. Dostajemy produkty różnego rodzaju; dopracowane pod wieloma względami, ale także i takie, które zrobiono na odwal się, czyli odbicie tekstur do HD i cieszcie się gracze. Tytuł sprzedany po raz drugi - misja wykonana. Ja mimo wszystko jestem rad, iż deweloperzy bawią się w takie odświeżanie staroci. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który nie chciał zagrać w jakiegoś wiekowego klasyka, ale zmarszczki go odstraszyły. Ktoś może krzyknąć: “hola! ale genialne gry nigdy się starzeją!”. A guzik. Wszystko się starzeje (szybko, ale też bardzo wolno, jak np. pierwsze Fallouty), i jeśli nie darzymy gry młodzieńczym zauroczeniem, to naprawdę ciężko sięgnąć po produkt sprzed 20-stu lat. Dlatego kibicuję każdemu projektowi, który ma na celu odmłodzić jakiegoś staruszka.
Z serią Resident Evil (lub jak ktoś woli: Biohazard) przygodę zacząłem przy okazji premiery czwartej części na PC (ok, wcześniej trochę liznąłem trójkę i chyba dwójkę, ale to się nie liczy). Sterowanie było strasznie pokraczne jak na pecetowe standardy, ale klimat kupił mnie od razu (wiele lat wcześniej starsi kuzyni pokazali mi demko na PS2, byłem zafascynowany). Może RE4 nie było wybitnie przerażające, ale atmosfera była niepokojąca, a to mi już wtedy wystarczyło. Dlatego piątkę przyjąłem z otwartymi ramionami. I było całkiem dobrze, ale afrykańskie słońce nie do końca spełniło moje oczekiwania. Horror to był marny, ale co-op z kumplem sprawdził się wyśmienicie. Później przyszła klimatyczna Revelations i marna szóstka, której nawet ukończyć nie dałem rady (ta część za bardzo przypominała jej kiczowate ekranizacje). Zawsze jednak byłem ciekaw korzeni serii, ale widząc, jak jedynka wygląda, wolałem zostawić wehikuł czasu w szefie.
I tu z pomocą przyszła mi Resident Evil Remaster HD, która de facto jest remasterem remastera z GameCube’a. I jest to remaster totalny względem oryginału z 1996 roku. Rezydencja nie jest już pusta, posiada masę szczegółowego otoczenia w postaci mebli, książek, kartonów, dywanów, luster i generalnie masę różnych porozrzucanych śmieci, które uwiarygodniają budynek. Poprawiono także sterowanie, choć specyfiką tego gatunku jest, by nigdy nie było ono idealne. No i kamera, która czasami szaleje, lecz niektóre ujęcia nadają niepowtarzany klimat. Rozgrywki generalnie nie zmieniono, ot zwiedzanie rezydencji i okolic w poszukiwaniu kluczy, broni, amunicji i apteczek. Sporo przyjemnych zagadek i okazjonalna walka z mutantami. Tak, akcji nie ma tu zbyt wiele, co mnie cieszy, bowiem zbyt ciągłe potyczki wybijałyby z rytmu, a RE to przede wszystkim gra przygodowa. Jestem pozytywnie zaskoczony tym, że tej grze udało się przez długi czas trzymać mnie w strachu. A już dawno przestałem tę serię kojarzyć ze strachem. Projektanci spisali się na medal, wiedzieli jak dawkować akcję, stworzyli świetne lokacje, a zabawa muzyką i dźwiękami to mistrzostwo. Zresztą ścieżka dźwiękowa zasługuje na osobne pochwały. Nie jest to może poziom Akiry Yamaoko z Silent Hill 2, ale, cholera, dalej po uszach. Często jest też zwyczajnie cicho, co jeszcze tylko potęguje osamotnienie. Moim faworytem jest motyw z “safehouse”, miejsc, w których możemy bezpiecznie grę zapisać i schować przedmioty do skrzyni. Mogę wiecznie słychać tych uspokajających nut.
Oczywiście nie ma róży bez kolców, choć te tylko kłują, nie ranią. Po pierwsze historia, która miała pewien potencjał, została zatracona przez marne twisty i reżyserię przerywników filmowych. Natomiast fabuła opowiadana przez otoczenie, notatki i pamiętniki intryguje. Obraz psuje także koślawa gra aktorska i niesamowicie wręcz drewniane dialogi. Nieumiejętność scenopisarska czy może swojego rodzaju korespondencja z filmami grozy typu B? Trudno orzec. Pod koniec wkrada się także lekkie znużenie, ale to bardzo osobiste odczucie, ponieważ jako człowiek już podeszłego wieku, nie lubię długich gier. Wolę niedosyt niż przesyt. Owszem, 12 godzin to nie jest wygórowana ilość czasu, jednak RE opiera się głównie na backtrackingu, a za pierwszym razem można kilka razy utknąć na trochę dłużej. Aczkolwiek dla kogoś innego może to być zaleta.
Podsumowując: Resident Evil Remaster HD bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło; nie myślałem, że taki staroć tak bardzo mnie pochłonie. Chętnie bym zaliczył kolejne części w takim wydaniu, niestety Capcom póki co inwestuje tylko w wersje z GameCube’a (najmniej z nimi roboty jest, ot co), więc na dwójkę i trójkę nie ma co liczyć w najbliższym czasie. Z pewnością pocieszę się wkrótce Resident Evil Zero HD, które niedawno miało premierę i które ponoć jest równie dobre. A na horyzoncie majaczy siódma część, wracająca do korzeni. Seria po nieszczęsnej szóstce odbija się od dna i jej przyszłość wygląda pysznie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz