Historia lubi zataczać koło. Gry dążą do jak największej filmowości, a tymczasem pojawia się Hardcore Henry z nieustającą akcją oraz ciągłym widokiem z pierwszej osoby. Fabuła jest absurdalna i pretekstowa jak w większości grach, bo przecież trzeba mieć jakąś motywację. Tutaj nasz biedny Henry zostaje w jakiś sposób okaleczony i zmieniony w pół maszynę, pół cip.. człowieka znaczy się. Po zwięzłym wstępie, żona Henry'ego zostaje porwana przez głównego złego, obdarzonego telekinezą. Szaleniec chce stworzyć armię niezniszczalnych żołnierzy. Standard. Misja Henry'ego jest oczywista – odbić ukochaną i ubić badguy’a. W trakcie sekwencji pomocą służy mu Jimmy (grany przez Sharlto Copley’a, uroczo przerysowany), za każdym razem w innym wcieleniu, gdy akurat zdarzy mi się umrzeć.
Celowo piszę tu o sekwencjach, a nie o scenach, bowiem film jest zbudowany jak gra akcji. Krótkie omówienie tego, co trzeba zrobić i Henry to robi, w sposób jak najbardziej efektowny. Strzelanie, bieganie, wspinanie się, bijatyki, rzucanie nożami, pościgi, wybuchy… i tak przez, uwaga, 90% filmu. W pewnym momencie akcji jest aż nadto, co powoduje mimowolne zerkanie w stronę zegarka. Ale zakończenie w pełni wynagradza cierpliwość. Jest twist, rzeźnia i dobra muzyka.
Niestety nie każdemu spodoba się ten eksperyment. Jest chaotyczny i miejscami zbyt przerysowany, ale nie czarujmy się: jest tym czym miało być od samego początku - jazdą bez trzymanki. Owszem, przejścia między scenami są nieudolne, a całość wygląda jak gra komputerowa (serio, wystarczy podłączyć pad i mamy kolejne Call of Duty), ale czy to pierwszy film z takim schematem? Ostatnio wreszcie obejrzałem już chyba kultowy Ong-bak. Identyczny schemat: pretekstowe historia i sytuacje, które prowadzą od bijatyki do bijatyki, a na końcu czeka boss na bohatera, którego ubija resztkami sił. Brakowało tylko pasków życia nad postaciami. Jest to dekalog każdego filmu akcji, z tą różnicą, iż te najlepsze tytuły dobrze tuszują ten schemat. Jeśli mimo wszystko widać schemat, ale rozwałka wynagradza całość, to nie widzę sensu znęcać się nad filmem. Hardcore Henry staje się moim guilty pleasure, do którego czasami będę wracał (może nie do całości, a tylko do niektórych scen na pewno).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz