niedziela, 30 października 2016

Uran - rozdział 2

Zakupy w dzisiejszych czasach należą do czynności wręcz banalnych. Nawet lista, na której znajdowały się pancerze, bronie laserowe czy granaty pulsacyjne, nie stanowiła problemu. Naturalnie tego rodzaju rzeczy nie można było zamówić przez sieć, należy okazać odpowiednie dokumenty w najbliższym punkcie sprzedaży bezpośredniej. Eryk udał się do jednego ze sklepów, które wiodły prym w handlu sprzętem bojowym. GfY cieszył się dobrymi cenami oraz niezawodną obsługą. Piękna sprzedawczyni przywitała Eryka szerokim uśmiechem.
– Witamy GunsforYou. W czym mogę pomóc?
– Dzień dobry. Chciałbym zamówić na przyszły wtorek dziesięć karabinów AM486L z kompletnym wyposażeniem.
Eryk jeszcze nie znał szczegółów dotyczących załogi, ta bowiem była w trakcie kompletowania, ale jako że miał do dyspozycji niemal nieograniczone fundusze, postanowił uzupełnić zbrojownię. Lepiej kupić więcej niż mniej.
– Do tego piętnaście sztuk coltów L2050 oraz dwadzieścia nano-kamizelek. Do każdej broni czterdzieści jednostek amunicji. Rozumiem, że posiadacie też amunicję do działek typu XGR20?
– Naturalnie, proszę pana.
– To poproszę sto jednostek razy cztery oraz pięć rakiet UTR. Zamówienie będzie otwarte, być może domówię jeszcze coś w przeciągu paru dni.
– Oczywiście. Czy chciałby pan zapoznać się z naszą ofertą specjalną?
– Jasne.
Przed nosem Eryka pojawił się hologram przedstawiający promocje oraz nowości w GfY. Wszystko opierało się na technologii laserowej, za którą Eryk nieszczególnie przepadał. Tęsknił za staromodnymi pistoletami i karabinami strzelającymi prawdziwym ołowiem. Każde naciśnięcie spustu skutkowało wypluciem pocisku z lufy, która pozostawiała za sobą ogień i dym. Huk, destrukcja, adrenalina, poczucie potęgi w dłoniach – tego brakowało mu w nowoczesnych broniach. Laser był skuteczny, ale bez wyrazu. Świst i po sprawie. Zero charakteru. No i awaryjność dużo większa. Nie sposób już było kupić w sklepach legendarnego kałasznikowa lub colta 1911. Jedyna możliwość ich pozyskania była w lombardach bądź na targach. Prawo co do ich posiadania nie było jasne, ale z reguły policja nie robiła problemów “kolekcjonerom”. Wszyscy i tak używali broni laserowej. Eryk posiadał w swoim schowku berettę m9 oraz jakiś zardzewiały rewolwer (niestety próby ustalenia tożsamości spełzły na niczym). Postanowił jednak zaopatrzyć się w coś o większym kalibrze przed wylotem. Wpierw jednak musi urządzić załogę.
– A cóż to za zabaweczka? – wskazał palcem na malutki pistolet, któremu rozmiarami bliżej było do paralizatora.
– To, proszę pana, jest nowość. RH15 marki Glen. Dzięki swojemu rozmiarowi potrafi zmieścić w każdej kieszeni. Można go nawet przypiąć do nadgarstka i jednym ruchem chwycić dłonią. Posiada tylko dwa ładunki, ale dzięki kontroli mocy można ustawić na obezwładnienie lub całkowitą likwidację. Przy czym maksymalne ustawienie mocy skutkuje oderwaniem kończyny przeciwnika.
– Proszę dodać jedną sztukę do koszyka.
Transakcja została zakończona tradycyjnym przyłożeniem smartringa do terminalu w celu uiszczenia opłaty. Niemal trzysta tysięcy ecoinów zostało pobrane ze specjalnego rachunku Korporacji Górniczej, do którego Eryk został upoważniony. Takie zakupy to ja rozumiem, pomyślał. Pożegnał się i ruszył w kierunku dzielnicy targowej w celu wydania pieniędzy z tych przelanych dwudziestu procent oraz z własnego majątku, notabene niemałego za sprawą spadku, na kilka gadżetów. Później może nie być okazji – myśl ta nawiedziła go niespodziewanie, powodując dawno nieodczuwalny niepokój.

czwartek, 27 października 2016

Uran - rozdział 1

Jest to historia, która od jakiegoś czasu znajduje się w mojej głowie. Nie wiem jeszcze jaka długa będzie, dlatego postanowiłem pisać ją na bieżąco i publikować i po parę stron. Mam świadomość, że to będzie coś ekstremalnie amatorskiego i okraszone różnego rodzaju błędami, ale hej, od czegoś trzeba zacząć:) Nazwa póki co robocza.


Dwie postacie szybkim krokiem maszerowały korytarzami Korporacji Górniczej, nie starając się zachować przyjętej normy ciszy w miejscach pracy, przez co przyciągały na siebie surowe spojrzenia.
– Chyba cię pogrzało, Nell!
– Dla ciebie pani kapitan.
– A wsadź sobie tytuł! Zwariowałaś, tyle mogę powiedzieć.
– Nie, nie wariowałam, Eryku.
– Nie? Niech ci przypomnę, co mi właśnie powiedziałaś. Cytuję: “wezwana przez komisję górnictwa, przyjęłam przedstawioną propozycję. Za tydzień wyruszamy na Uran”. To się nazywa szaleństwo.
– A jeszcze wczoraj marudziłeś, że nie mamy zleceń, Eryku.
– Nell, pani kapitan, królowo złota, czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, gdzie znajduje się Uran i co na nim jest?
– Tak, zdaję sobie sprawę.
Eryk wziął swoją szefową za łokieć i wskazał na fotele w korytarzu.
– Usiądźmy – rzekł. – Mam wrażenie, że truchtając nie za bardzo mnie słuchasz.
Nell westchnęła, ale spełniła prośbę Eryka i usiedli.
– Mam setki powodów, aby nazwać tę misję idiotyczną, ale podam tylko te najważniejsze – zaczął gestykulować rękoma. – Po pierwsze, Korporacja Górnicza, która ma kasy jak lodu oraz dostęp do najnowocześniejszej technologii, potrzebuje niemal roku, aby dostać się na Uran. Dlatego każda taka wycieczka jest dokładnie planowana, by zminimalizować koszty. My z kolei jesteśmy wolnymi strzelcami, dysponującymi sprzętem sprzed kilkunastu lat. Nasz wiekowy ptaszek, Ryski II, będzie potrzebował co najmniej dwóch lat, aby dotrzeć na Uran. Zakładając oczywiście, iż po drodze niczego szlag nie trafi.
– Przesadzasz – wtrąciła kapitan Nell. – Owszem, zakładam taki czas potrzebny na podróż, lecz nie sądzę, by mojemu, jak to ładnie ująłeś, ptaszkowi coś się stało. To dobry model – stwierdziła.
– Na Marsa doleci z palcem w dupie, nawet na Jowisza da radę. Ale Uran? To są setki milionów kilometrów! Widzę jednak, że nie robi to na tobie wrażenia.
– Niespecjalnie.
– Idziemy dalej. Korporacja Górnicza to fiuty.
– Jak każda korporacja.
– Dlatego ich unikamy. Wiesz w ogóle co oni na tym Uranie kombinują?
– Prowadzą wydobycia..
– Diamentów i innych gówien. Czyli będziemy łakomym kąskiem dla piratów. Czyli trzeba się uzbroić. Czyli wydatki na sprzęt. I paliwo.
– Wszystko pokrywa korporacja.
– Świetnie. A teraz najważniejsze. Słyszałaś plotki?
– Tego właśnie dotyczy nasza misja.
– A jednak postradałaś zmysły. Ponoć od kilku miesięcy nie mięli łączność z tamtejszą bazą.
– Od pół roku dokładnie. Obawiają się wysłać swoich, bo już jeden statek przepadł bez echa, więc chcą wysłać kogoś spoza firmy.
– I o do tego właśnie dążę. To misja samobójcza! Nie wiemy z czym się mierzymy.
– Dlatego nie proszę cię, abyś ze mną leciał, Eryku. Nikogo nie mogę zmusić do podjęcia takiego ryzyka.
– Nell, ty stara wariatko, mam u ciebie dług, dlatego polecę z tobą do samego piekła nawet.
– Który już dawno spłaciłeś.
– Nie w moich oczach. Zresztą co ja mam robić. Pracować w biurze i przez cały dzień odbierać telefony od jakiś dupków? O nie, to już wolę zostać zastrzelony przez jakiegoś międzyplanetarnego pirata. Albo rozbić się tą kupą złomu. Albo…
– Dobra, łapię. Masz chujowe życie i jestem jedyną bliską ci osobą.
– Nie pochlebiaj sobie. A tak na marginesie, ile na tym samobójstwie zarobimy?
– Wszystkie koszty pokrywa firma, rachunek otwarty. Na rękę milion.
– Słabo negocjowałaś.
– Milion ty dostaniesz. Ja dostanę dwa. Reszta załogi od 500 do 800 tysięcy w zależności od zasług. Wszystko na czysto, bez podatków. 20 procent przelewają na dzień dobry, reszta po powrocie.
Eryk przez chwilę nie mógł wydobyć głosu z siebie.
– Chyba nie liczą na to, że wrócimy żywi.
– Nie, raczej nie – odrzekła Nell patrząc w podłogę. – Dobra, za siedem dni musimy wystartować. Jest sporo do zrobienia. Ja zacznę kompletować załogę, a ty zajmij się sprzętem.
Eryk wstał i zasalutował z uśmiechem na ustach.
– Tak jest pani kapitan. Rozpoczynam misję “kula w łeb” – po czym się oddalił.
Nell nie mogła się ruszyć z fotela. Wciąż miała wątpliwości, czy taka śmierć będzie odpowiednia. I kogo pociągnąć za sobą. Bo nie było opcji powrotu żywym.

wtorek, 25 października 2016

Josel, 19 kwietnia 1943. Opowieść o powstaniu w warszawskim getcie - Joe Kubert

     Temat antysemityzmu w czasie drugiej wojny światowej przerabiany jest od lat na kartach książek, komiksów, w kinie oraz w grach. Są o podobnym schemacie, często mało odkrywcze, i po tylu dziełach wiemy na ten temat wiele, zdawałoby się. Nie inaczej jest z komiksem (choć tutaj lepiej brzmi powieść graficzna) Joego Kuberta pt. “Josel, 19 kwietnia 1943. Opowieść o powstaniu w warszawskim getcie”. Jest to alternatywna biografia samego autora, któremu udało się wyemigrować do Stanów jeszcze przed wojną i tam odniósł później sukces jako rysownik. Był żydem, dlatego zastanawiał się, jak to by się potoczyło jego życie, gdyby został w ówczesnej Polsce. W swoim dziele Kubert rozwija tę myśl w sposób wielce prawdopodobny; rodzina jego zostaje wygnana do warszawskiego getta, gdzie przeżywają katusze. Mały Josel dzięki swojemu talentowi do rysowania wkupuje się w łaskę oficerów, dzięki czemu nie zostaje później wysłany do Aushwitz. Nikt nie wie czym tak naprawdę jest ten obóz “pracy” do czasu, gdy do getta wraca uciekinier stamtąd. Opowiada wszystkim jakie piekło przeszedł i co czeka każdego, kto się tam dostanie.

    Historia Josela jest tak naprawdę tylko pretekstem do opowiedzenia tego, o czym już dawno wiemy. Kto nie słyszał jak znęcano się nad żydami (i nie tylko nad nimi) w obozach i gettach. Wyniszczano ich fizycznie i psychicznie. To wszystko było. Ale mimo tej powtarzalności, okrucieństw jakich dopuścili się naziści nadal przerażają. Takie opowieści są potrzebne, bowiem nigdy nie możemy zapomnieć jakim potworem może stać się człowiek w “sprzyjających” okolicznościach. Nie ma żadnego usprawiedliwiania dla takiego traktowania innych, nawet jeśli czuje się do nich nienawiść. Tego typu historie mają za zadanie przestrzegać nas, ludzi, abyśmy ponownie nie dopuścili do takich incydentów.

     Od strony technicznej komiks prezentuje się… niecodziennie. Kubert zdecydował się na surowe szkice, aby podwoić efekt okrucieństwa i braku nadziei w tamtym okresie. Rysunki są ładne i spełniają zamierzony efekt, ale osobiście czułem wizualną ubogość. Jest to już kwestia gustu, jednak czytałoby mi się lepiej z pełnoprawnymi planszami. Niemniej jest to dzieło mocne i godne polecenia, lecz momentami wtórne i wizualnie niepełne – jakby się czytało opowiadanie okraszone rysunkami koncepcyjnymi.


niedziela, 23 października 2016

Masło maślane na temat życia i Boga, który zajada się czipsami i ma z Ciebie polewkę

     Dziś nie będzie o żadnych książkach, filmach czy grach. I tak nikt tego nie czyta póki co (mam nadzieję). W tle The Smiths i kojący, ale jednocześnie depresyjny głos Morrissey’a. I tak na przemyślenia mi się zabrało. Nic konkretnego, może raczej małe rozliczenie z przeszłością. Też nie do końca. Czy przez pryzmat przeszłości można stworzyć lepszą przyszłość? Nauczyć się poprzez poparzenia, wyciągać daleko sięgające wnioski. Usiąść, poświęcić kilka chwil na refleksję i zrobić rachunek sumienia. Porozmawiać z innymi. Zrobić coś innego. Bo jak głosi definicja szaleństwa: robić zawsze to samo i oczekiwać za każdym razem innych skutków. Czy to nie czyni nas szaleńcami? Rozwijamy się, owszem, ale pod wieloma względami stoimy w miejscu. Globalnie. Dlaczego nie zrozumiemy, iż religie i skrajne ideologie prowadzą nas do samozagłady? Duchowni karmią nas fałszywymi nadziejami i wysyłają nas do walki w imię Boga, który pogrywa sobie w jakieś chore gierki, za które my, ludzie, zawsze płacimy. Ideologie, które zachęcają do nienawiści tych, którzy nie pasują do stworzonego przez siebie szablonu. Jakim skończonym głupcem trzeba być, aby w ogóle ich słuchać. A politycy? Śmiechu warte! Ruchają nas, a my wypinamy się i prosimy o jeszcze. Psioczenie nie na jedną partię, by wybrać przeciwną, na którą kontynuuje się psioczenie, a następnie wraca do poprzedniej. I tak przez lata. Truizmy, owszem, ale większość zdaje się o nich zapominać.
     O życiu prywatnym nawet nie wspomnę. A nie, jednak wspomnę. Chęć sięgnięcia po szczyt wszystkiego. Bogactwo, akceptacja, kochać, i być kochanym. Bogactwo wypacza. Akceptacja przez parafian, baranki boże, których i tak mamy w dupie. Nie spieszno nam kochać innych, obdarzamy uczuciem osoby nieodpowiednie dla nas, a później płacz i zgrzytanie zębów. Następnym razem zrobię inaczej. Ale i tak topimy się w bagnie tych samych błędów i pomyłek. Rasa ludzka jest żałosna i nie ma dla niej ratunku. Nie, nie wyginiemy, a przynajmniej nie w najbliższym czasie. Ale będziemy wić się pustym życiu dążąc do nieosiągalnych celów. Zżerać będzie nas depresja z tego powodu. W pewnym momencie palniemy sobie w łeb, albo sznur przez szyję przewiesimy. Zrozumiemy jak bardzo chorym wytworem, żartem Boga jesteśmy. Stworzenia z iluzoryczną wolną wolą, skażone genetycznym uwarunkowaniem do grzechu. Walka ze samym sobą ponoć uszlachetnia. Ale to przegrana walka, staczamy się. Jest lepiej, świat się rozwija. Ale w środku gnijemy, odczuwamy pustkę. Po co się starać, skoro zawsze coś się spierdoli. Nie znamy tylko dnia. Ale spierdoli się na pewno. A jeśli nie? To dojdziemy do mety, a tam czeka nas śmierć. Idealne życie, które musi zostać nagle przerwane. Gdzie w tym miłość? Po co się starać? Hitler i Ghandi skończyli tak samo. Czyż nie lepiej być “złem”? Wtedy jest łatwiej. Ale mamy sumienie,  i wielu nie może przekroczyć pewnych granic. Pochłania ich wtedy coś innego i to samo jednocześnie.
     Każda droga prowadzi do tych samych wrót. Więc może lepiej nie pogarszać sobie już i tak uciążliwej wędrówki przez życie? Nie czyń innemu co tobie nie miłe. To akurat jest całkiem niegłupie. Albo palnij sobie w łeb. Bo są tam gdzieś ludzie, którzy czerpią ze swego żywota jakąś przyjemność. Jebane masło maślane z tego wszystkiego.

piątek, 21 października 2016

Resident Evil Remaster HD - strach nigdy się nie starzeje

     Moda na reedycje starszych gier trwa już dobre kilka lat. Dostajemy produkty różnego rodzaju; dopracowane pod wieloma względami, ale także i takie, które zrobiono na odwal się, czyli odbicie tekstur do HD i cieszcie się gracze. Tytuł sprzedany po raz drugi - misja wykonana. Ja mimo wszystko jestem rad, iż deweloperzy bawią się w takie odświeżanie staroci. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który nie chciał zagrać w jakiegoś wiekowego klasyka, ale zmarszczki go odstraszyły. Ktoś może krzyknąć: “hola! ale genialne gry nigdy się starzeją!”. A guzik. Wszystko się starzeje (szybko, ale też bardzo wolno, jak np. pierwsze Fallouty), i jeśli nie darzymy gry młodzieńczym zauroczeniem, to naprawdę ciężko sięgnąć po produkt sprzed 20-stu lat. Dlatego kibicuję każdemu projektowi, który ma na celu odmłodzić jakiegoś staruszka.

     Z serią Resident Evil (lub jak ktoś woli: Biohazard) przygodę zacząłem przy okazji premiery czwartej części na PC (ok, wcześniej trochę liznąłem trójkę i chyba dwójkę, ale to się nie liczy). Sterowanie było strasznie pokraczne jak na pecetowe standardy, ale klimat kupił mnie od razu (wiele lat wcześniej starsi kuzyni pokazali mi demko na PS2, byłem zafascynowany). Może RE4 nie było wybitnie przerażające, ale atmosfera była niepokojąca, a to mi już wtedy wystarczyło. Dlatego piątkę przyjąłem z otwartymi ramionami. I było całkiem dobrze, ale afrykańskie słońce nie do końca spełniło moje oczekiwania. Horror to był marny, ale co-op z kumplem sprawdził się wyśmienicie. Później przyszła klimatyczna Revelations i marna szóstka, której nawet ukończyć nie dałem rady (ta część za bardzo przypominała jej kiczowate ekranizacje). Zawsze jednak byłem ciekaw korzeni serii, ale widząc, jak jedynka wygląda, wolałem zostawić wehikuł czasu w szefie.

     I tu z pomocą przyszła mi Resident Evil Remaster HD, która de facto jest remasterem remastera z GameCube’a. I jest to remaster totalny względem oryginału z 1996 roku. Rezydencja nie jest już pusta, posiada masę szczegółowego otoczenia w postaci mebli, książek, kartonów, dywanów, luster i generalnie masę różnych porozrzucanych śmieci, które uwiarygodniają budynek. Poprawiono także sterowanie, choć specyfiką tego gatunku jest, by nigdy nie było ono idealne. No i kamera, która czasami szaleje, lecz niektóre ujęcia nadają niepowtarzany klimat. Rozgrywki generalnie nie zmieniono, ot zwiedzanie rezydencji i okolic w poszukiwaniu kluczy, broni, amunicji i apteczek. Sporo przyjemnych zagadek i okazjonalna walka z mutantami. Tak, akcji nie ma tu zbyt wiele, co mnie cieszy, bowiem zbyt ciągłe potyczki wybijałyby z rytmu, a RE to przede wszystkim gra przygodowa. Jestem pozytywnie zaskoczony tym, że tej grze udało się przez długi czas trzymać mnie w strachu. A już dawno przestałem tę serię kojarzyć ze strachem. Projektanci spisali się na medal, wiedzieli jak dawkować akcję, stworzyli świetne lokacje, a zabawa muzyką i dźwiękami to mistrzostwo. Zresztą ścieżka dźwiękowa zasługuje na osobne pochwały. Nie jest to może poziom Akiry Yamaoko z Silent Hill 2, ale, cholera, dalej po uszach. Często jest też zwyczajnie cicho, co jeszcze tylko potęguje osamotnienie. Moim faworytem jest motyw z “safehouse”, miejsc, w których możemy bezpiecznie grę zapisać i schować przedmioty do skrzyni. Mogę wiecznie słychać tych uspokajających nut.

     Oczywiście nie ma róży bez kolców, choć te tylko kłują, nie ranią. Po pierwsze historia, która miała pewien potencjał, została zatracona przez marne twisty i reżyserię przerywników filmowych. Natomiast fabuła opowiadana przez otoczenie, notatki i pamiętniki intryguje. Obraz psuje także koślawa gra aktorska i niesamowicie wręcz drewniane dialogi. Nieumiejętność scenopisarska czy może swojego rodzaju korespondencja z filmami grozy typu B? Trudno orzec.  Pod koniec wkrada się także lekkie znużenie, ale to bardzo osobiste odczucie, ponieważ jako człowiek już podeszłego wieku, nie lubię długich gier. Wolę niedosyt niż przesyt. Owszem, 12 godzin to nie jest wygórowana ilość czasu, jednak RE opiera się głównie na backtrackingu, a za pierwszym razem można kilka razy utknąć na trochę dłużej. Aczkolwiek dla kogoś innego może to być zaleta.

     Podsumowując: Resident Evil Remaster HD bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło; nie myślałem, że taki staroć tak bardzo mnie pochłonie. Chętnie bym zaliczył kolejne części w takim wydaniu, niestety Capcom póki co inwestuje tylko w wersje z GameCube’a (najmniej z nimi roboty jest, ot co), więc na dwójkę i trójkę nie ma co liczyć w najbliższym czasie. Z pewnością pocieszę się wkrótce Resident Evil Zero HD, które niedawno miało premierę i które ponoć jest równie dobre. A na horyzoncie majaczy siódma część, wracająca do korzeni. Seria po nieszczęsnej szóstce odbija się od dna i jej przyszłość wygląda pysznie!


środa, 19 października 2016

"Doktor Sen" Stephen King - części drugie mogą być czasem lepsze

     Lśnienie Kinga jest książką naprawdę zacną. Ale nie czarujmy się, ekranizacja Kubricka jest lepsza (choć wg niektórych była słaba, m. in. sam autor pierwowzoru kręcił nosem). Dlatego po kontynuację sięgnąłem raczej z obojętnym nastawieniem. Bardziej skusiła mnie promocja na twardą okładkę. “Doktor Sen” zaczyna się dość standardowo, czyli od wprowadzenia szarego bohatera, Danny’ego , który niestety wdał się w ojca i już od kilku lat ostro wali w kanał. Aż do pewnego incydentu, który nim nieco wstrząsa i postanawia wziąć się w garść. Po tym początku bałem się przydługiej opowiastki i o tym, jak protagonista walczy z alkoholizmem i przy okazji co chwilę się łamie. Ale nie, Danny ostro bierze się za siebie, dostaje odpowiedzialną pracę, zapisuje się do AA i znajduje sponsora, który krótko go trzyma. I to mnie zaskoczyło, bowiem King przyzwyczaił mnie do bohaterów, którzy do samego końca się staczają, a to przez swoje słabostki, a to przez zrządzenie losu. Tu jednak bohater zaczyna niemal jako bezdomny pijaczyna, by stać się kimś cenionym przez innych ludzi. Widać tu przemianę autora, którego bohaterowie są często jego własnym odbiciem. Bo chyba nie muszę wspominać jak to Stefan lubił wlewać w siebie alkohol i wciągać biały proszek. W Lśnieniu King był Jackiem, a opętany hotel Panorama jego nemezis, czyli nałogiem. Dziś jest Danielem, synem Jacka, który wygrał walkę z demonami. I jest to opowieść, moim zdaniem, dużo ciekawsza. O dziwo walka ta momentami bardziej angażuje, aniżeli boje z wampirami wysysającymi dusze(?) dzieci, które zostały obdarzone zdolnościami, którymi dysponuje m. in. Danny (czytanie w myślach, rozmawianie ze zmarłymi i takie tam sztuczki). W końcu to horror, więc ten wątek pojawić się musiał. Jest on poprawny i dodaje dreszczyku, choć jego finał nie powala. Z drugiej strony nie niszczy też klimatu, jak to zrobiło ostatnie 200 stron w także świetnej “Ręce mistrza”.

     Dlatego pragnę oświadczyć, iż póki co, jest to najlepsza książką, jaką dano mi było przeczytać ze stajni Kinga (z drugiej strony nie było ich aż tak wiele, zaledwie ok. 10 tytułów). Przy okazji, kilka tygodni wcześniej, miałem wątpliwą przyjemność zaznajomić z najgorszą, wg mnie, książką Kinga. Była to mianowicie pierwsza część sagi “Mroczna Wieża”. Ponoć sam King uważa tę serię za swoje opus magnum. Być może kolejne tomy są dużo ciekawsze, ale ja przy króciutkim “Rolandzie” cholernie się wynudziłem. Ani styl, ani historia, ani bohaterowie, nic tam mnie przyciągało. Powiem więcej, sztampą waliło od pierwszych stron. No po prostu nie. Nie zamierzam dawać szansy innym częściom, mam co czytać.



poniedziałek, 17 października 2016

"American Psycho" Bret Easton Ellis - dziwki, koks, zabijanie

     Jak żyję nie czytałem nigdy czegoś tak popieprzonego jak American Psycho. Bateman dostaje ode mnie koronę chorych pojebów. Do teraz nie wiem ile z jego zbrodni popełnił w rzeczywistości, a ile uroiło mu się we łbie. Nie zmienia to jednak faktu, iż opisy dokonywanych zbrodni są niepokojąco dokładne i napisane z takim spokojem, z jakim Bateman omawia strój, który akurat ma na sobie. Bo jak można bez emocji opisać, że wyrwało się język prostytutce, który ciepły leżał w dłoni, a rzucony na ścianę powoli zsuwał się po niej. Miejscami musiałem zrobić chwilę przerwy, aby zebrać myśli po opisanej masakrze. A nie należę do ludzi przewrażliwionych na punkcie przemocy. Te same emocje wzbudzały we mnie codzienne rytuały Batemana i generalnie cała doskonała pustka w jakiej żyli yuppies. Cholernie drogie ubrania i gadżety, jeszcze droższe restauracje oraz imprezy, masa koki i alkoholu, a o pierdoleniu (bo o uprawianiu miłości w tym wypadku mówić nie można) wszystkiego co się rusza nawet nie wspomnę.

     Oba te światy Batemana korespondują ze sobą w pewien sposób. Znieczulica na otoczenie, hedonizm, emocjonalne uwstecznienie, coraz potężniejsze żądze, których zaspokoić nie może żadna ilość pieniędzy, seksu, alkoholu, kokainy, czy przelanej krwi. Wydźwięk jest mocny, ale skrócenie książki wzmocniłoby efekt. Niestety w pewnym momencie opisy garniturów, spinek, koszul, skarpetek i majtek męczą. Mimo to warto, o ile masz jaja by sięgnąć po rollercoaster szaleństwa Patricka Batemana. Filmu jeszcze nie widziałem, ale słyszałem, że w porównaniu z książkowym pierwowzorem jest łagodny.


niedziela, 16 października 2016

Harcore Henry - jazda bez trzymanki i na jednej nodze

     Historia lubi zataczać koło. Gry dążą do jak największej filmowości, a tymczasem pojawia się Hardcore Henry z nieustającą akcją oraz ciągłym widokiem z pierwszej osoby. Fabuła jest absurdalna i pretekstowa jak w większości grach, bo przecież trzeba mieć jakąś motywację. Tutaj nasz biedny Henry zostaje w jakiś sposób okaleczony i zmieniony w pół maszynę, pół cip.. człowieka znaczy się. Po zwięzłym wstępie, żona Henry'ego zostaje porwana przez głównego złego, obdarzonego telekinezą. Szaleniec chce stworzyć armię niezniszczalnych żołnierzy. Standard. Misja Henry'ego jest oczywista – odbić ukochaną i ubić badguy’a. W trakcie sekwencji pomocą służy mu Jimmy (grany przez Sharlto Copley’a, uroczo przerysowany), za każdym razem w innym wcieleniu, gdy akurat zdarzy mi się umrzeć.

     Celowo piszę tu o sekwencjach, a nie o scenach, bowiem film jest zbudowany jak gra akcji. Krótkie omówienie tego, co trzeba zrobić i Henry to robi, w sposób jak najbardziej efektowny. Strzelanie, bieganie, wspinanie się, bijatyki, rzucanie nożami, pościgi, wybuchy… i tak przez, uwaga, 90% filmu. W pewnym momencie akcji jest aż nadto, co powoduje mimowolne zerkanie w stronę zegarka. Ale zakończenie w pełni wynagradza cierpliwość. Jest twist, rzeźnia i dobra muzyka.

   Niestety nie każdemu spodoba się ten eksperyment. Jest chaotyczny i miejscami zbyt przerysowany, ale nie czarujmy się: jest tym czym miało być od samego początku - jazdą bez trzymanki. Owszem, przejścia między scenami są nieudolne, a całość wygląda jak gra komputerowa (serio, wystarczy podłączyć pad i mamy kolejne Call of Duty), ale czy to pierwszy film z takim schematem? Ostatnio wreszcie obejrzałem już chyba kultowy Ong-bak. Identyczny schemat: pretekstowe historia i sytuacje, które prowadzą od bijatyki do bijatyki, a na końcu czeka boss na bohatera, którego ubija resztkami sił. Brakowało tylko pasków życia nad postaciami. Jest to dekalog każdego filmu akcji, z tą różnicą, iż te najlepsze tytuły dobrze tuszują ten schemat. Jeśli mimo wszystko widać schemat, ale rozwałka wynagradza całość, to nie widzę sensu znęcać się nad filmem. Hardcore Henry staje się moim guilty pleasure, do którego czasami będę wracał (może nie do całości, a tylko do niektórych scen na pewno). 

czwartek, 13 października 2016

"Player One" Ernest Cline - Pan Robot nie ufa już facebookowi

  Istnieją takie twory, które po obejrzeniu/przeczytaniu/przesłuchaniu myślimy sobie “to może być kultowe”. Taka właśnie myśl pojawiła mi się po przeczytaniu Player One. W nie tak dalekiej przyszłości genialny, acz aspołeczny bogacz tworzy grę sieciową o nazwie Oasis. Ta jednak staje się czymś więcej niż MMO w rozszerzonej rzeczywistości. Przez kryzys gospodarczy i generalnie lichy stan świata zewnętrznego, duża część populacji okopała się w Oasis. Takie Second Life pełną gębą. Główny bohater, Wade a.k.a. Parzival, mieszka w przyczepie z ludźmi, których nie znosi (i vice versa), nie ma rodziców, nie ma kasy, dlatego i on postanowił żyć i chodzić do szkoły w Oasis (sic!). Oraz zostać jajogłowym - poszukiwaczem wielkiego skarbu ukrytego w Oasis przez twórcę tegoż. Nie jest to zadanie łatwe, bowiem Holliday schował jajo bardzo sprytnie, i aby je znaleźć trzeba przejść przez trzy bramy, poprzedzone najróżniejszymi wyzwaniami. A jako, że Holliday był fanatykiem popkultury z lat 80-tych, to właśnie wiedza z tego okresu będzie potrzebna do wygrania.

I to właśnie te dwa aspekty czynią tę książkę interesującą. Przytłaczająca i niestety całkiem prawdziwa wizja przyszłości, w której prowadzimy dwa życia, a wygrywa to wirtualne. Już dziś żyjemy w czasach, gdy facebookowa interakcja pochłania nas coraz bardziej, a około społecznościowe aplikacje (twitery i inne snapchaty) jeszcze tylko pogłębiają ten stan. Na horyzoncie majaczy nam VR-owa rewolucja, która ma szansę być kolejnym krokiem ku urzeczywistnianiu wielu powieści Sci-fi (choć równie dobrze może okazać się klapą na miarę filmów w 3D). I nie ma się co dziwić, bowiem realne życie jest często dziełem przypadków i wypadków, na które nie mamy większego wpływu. W internecie jesteśmy własnymi bogami, kreujemy nasz wizerunek wedle uznania. W realu możemy być nudni jak niedzielna msza, ale w internecie stajemy się człowiekiem orkiestrą.

     Drugi aspekt, dużo mniej pesymistyczny, to, iż mamy do czynienia jedną wielką laurką dla lat 80-tych. Odniesień do gier, filmów oraz muzyki z tamtych czasów jest cała masa i dla kogoś, kto wtedy dorastał, łezka w oku nie raz się zakręci. Holliday (twórca Oasis) urodził się na początku lat 70-tych, dlatego kolejna dekada przypadła na jego nastoletnie lata, podobnie jak u autora książki, co może być krypto biografią tegoż. Zresztą poprzednie dokonanie pisarza pokazuje, że Ernest Cline jest prawdziwym geekiem. Był on scenarzystą do średnio popularnego filmu Fanboys, opowiadający o grupce przyjaciół, którzy chcą wykraść George’owi Lucasowi pierwszą część Gwiezdnych Wojen kilka miesięcy przed premierą. Robią to dla chorego kumpla, który ma nie dożyć premiery filmu. Całość także jest walentynką dla geeków z lat 80-tych oraz 90-tych.

     Przygody Parzivala czasami śmierdzą literaturą w stylu young adults, czyli typowym czytadłem dla młodzieży, którym fanem nie jestem. Mimo to jest to książka dla każdego, kto nie gardzi dobrym sci-fi i ma w sobie choć trochę geeka. Naturalnie są już przymiarki do ekranizacji, której się obawiam, ponieważ łatwo sprowadzić tę historię do stęchłego popcornu w stylu Igrzyska Śmierci. Z drugiej strony reżyserem ma być Spielberg, a za kamerą stanie Kamiński (tak, ten Kamiński), więc może nie będzie tak źle. Wracając do książki, to tak, uważam, iż za lat kilka Player One może stać się kultowy w pewnych kręgach. Dlatego nie czekać, tylko czytać proszę!