Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opinia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opinia. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 17 października 2016

"American Psycho" Bret Easton Ellis - dziwki, koks, zabijanie

     Jak żyję nie czytałem nigdy czegoś tak popieprzonego jak American Psycho. Bateman dostaje ode mnie koronę chorych pojebów. Do teraz nie wiem ile z jego zbrodni popełnił w rzeczywistości, a ile uroiło mu się we łbie. Nie zmienia to jednak faktu, iż opisy dokonywanych zbrodni są niepokojąco dokładne i napisane z takim spokojem, z jakim Bateman omawia strój, który akurat ma na sobie. Bo jak można bez emocji opisać, że wyrwało się język prostytutce, który ciepły leżał w dłoni, a rzucony na ścianę powoli zsuwał się po niej. Miejscami musiałem zrobić chwilę przerwy, aby zebrać myśli po opisanej masakrze. A nie należę do ludzi przewrażliwionych na punkcie przemocy. Te same emocje wzbudzały we mnie codzienne rytuały Batemana i generalnie cała doskonała pustka w jakiej żyli yuppies. Cholernie drogie ubrania i gadżety, jeszcze droższe restauracje oraz imprezy, masa koki i alkoholu, a o pierdoleniu (bo o uprawianiu miłości w tym wypadku mówić nie można) wszystkiego co się rusza nawet nie wspomnę.

     Oba te światy Batemana korespondują ze sobą w pewien sposób. Znieczulica na otoczenie, hedonizm, emocjonalne uwstecznienie, coraz potężniejsze żądze, których zaspokoić nie może żadna ilość pieniędzy, seksu, alkoholu, kokainy, czy przelanej krwi. Wydźwięk jest mocny, ale skrócenie książki wzmocniłoby efekt. Niestety w pewnym momencie opisy garniturów, spinek, koszul, skarpetek i majtek męczą. Mimo to warto, o ile masz jaja by sięgnąć po rollercoaster szaleństwa Patricka Batemana. Filmu jeszcze nie widziałem, ale słyszałem, że w porównaniu z książkowym pierwowzorem jest łagodny.


niedziela, 16 października 2016

Harcore Henry - jazda bez trzymanki i na jednej nodze

     Historia lubi zataczać koło. Gry dążą do jak największej filmowości, a tymczasem pojawia się Hardcore Henry z nieustającą akcją oraz ciągłym widokiem z pierwszej osoby. Fabuła jest absurdalna i pretekstowa jak w większości grach, bo przecież trzeba mieć jakąś motywację. Tutaj nasz biedny Henry zostaje w jakiś sposób okaleczony i zmieniony w pół maszynę, pół cip.. człowieka znaczy się. Po zwięzłym wstępie, żona Henry'ego zostaje porwana przez głównego złego, obdarzonego telekinezą. Szaleniec chce stworzyć armię niezniszczalnych żołnierzy. Standard. Misja Henry'ego jest oczywista – odbić ukochaną i ubić badguy’a. W trakcie sekwencji pomocą służy mu Jimmy (grany przez Sharlto Copley’a, uroczo przerysowany), za każdym razem w innym wcieleniu, gdy akurat zdarzy mi się umrzeć.

     Celowo piszę tu o sekwencjach, a nie o scenach, bowiem film jest zbudowany jak gra akcji. Krótkie omówienie tego, co trzeba zrobić i Henry to robi, w sposób jak najbardziej efektowny. Strzelanie, bieganie, wspinanie się, bijatyki, rzucanie nożami, pościgi, wybuchy… i tak przez, uwaga, 90% filmu. W pewnym momencie akcji jest aż nadto, co powoduje mimowolne zerkanie w stronę zegarka. Ale zakończenie w pełni wynagradza cierpliwość. Jest twist, rzeźnia i dobra muzyka.

   Niestety nie każdemu spodoba się ten eksperyment. Jest chaotyczny i miejscami zbyt przerysowany, ale nie czarujmy się: jest tym czym miało być od samego początku - jazdą bez trzymanki. Owszem, przejścia między scenami są nieudolne, a całość wygląda jak gra komputerowa (serio, wystarczy podłączyć pad i mamy kolejne Call of Duty), ale czy to pierwszy film z takim schematem? Ostatnio wreszcie obejrzałem już chyba kultowy Ong-bak. Identyczny schemat: pretekstowe historia i sytuacje, które prowadzą od bijatyki do bijatyki, a na końcu czeka boss na bohatera, którego ubija resztkami sił. Brakowało tylko pasków życia nad postaciami. Jest to dekalog każdego filmu akcji, z tą różnicą, iż te najlepsze tytuły dobrze tuszują ten schemat. Jeśli mimo wszystko widać schemat, ale rozwałka wynagradza całość, to nie widzę sensu znęcać się nad filmem. Hardcore Henry staje się moim guilty pleasure, do którego czasami będę wracał (może nie do całości, a tylko do niektórych scen na pewno). 

czwartek, 13 października 2016

"Player One" Ernest Cline - Pan Robot nie ufa już facebookowi

  Istnieją takie twory, które po obejrzeniu/przeczytaniu/przesłuchaniu myślimy sobie “to może być kultowe”. Taka właśnie myśl pojawiła mi się po przeczytaniu Player One. W nie tak dalekiej przyszłości genialny, acz aspołeczny bogacz tworzy grę sieciową o nazwie Oasis. Ta jednak staje się czymś więcej niż MMO w rozszerzonej rzeczywistości. Przez kryzys gospodarczy i generalnie lichy stan świata zewnętrznego, duża część populacji okopała się w Oasis. Takie Second Life pełną gębą. Główny bohater, Wade a.k.a. Parzival, mieszka w przyczepie z ludźmi, których nie znosi (i vice versa), nie ma rodziców, nie ma kasy, dlatego i on postanowił żyć i chodzić do szkoły w Oasis (sic!). Oraz zostać jajogłowym - poszukiwaczem wielkiego skarbu ukrytego w Oasis przez twórcę tegoż. Nie jest to zadanie łatwe, bowiem Holliday schował jajo bardzo sprytnie, i aby je znaleźć trzeba przejść przez trzy bramy, poprzedzone najróżniejszymi wyzwaniami. A jako, że Holliday był fanatykiem popkultury z lat 80-tych, to właśnie wiedza z tego okresu będzie potrzebna do wygrania.

I to właśnie te dwa aspekty czynią tę książkę interesującą. Przytłaczająca i niestety całkiem prawdziwa wizja przyszłości, w której prowadzimy dwa życia, a wygrywa to wirtualne. Już dziś żyjemy w czasach, gdy facebookowa interakcja pochłania nas coraz bardziej, a około społecznościowe aplikacje (twitery i inne snapchaty) jeszcze tylko pogłębiają ten stan. Na horyzoncie majaczy nam VR-owa rewolucja, która ma szansę być kolejnym krokiem ku urzeczywistnianiu wielu powieści Sci-fi (choć równie dobrze może okazać się klapą na miarę filmów w 3D). I nie ma się co dziwić, bowiem realne życie jest często dziełem przypadków i wypadków, na które nie mamy większego wpływu. W internecie jesteśmy własnymi bogami, kreujemy nasz wizerunek wedle uznania. W realu możemy być nudni jak niedzielna msza, ale w internecie stajemy się człowiekiem orkiestrą.

     Drugi aspekt, dużo mniej pesymistyczny, to, iż mamy do czynienia jedną wielką laurką dla lat 80-tych. Odniesień do gier, filmów oraz muzyki z tamtych czasów jest cała masa i dla kogoś, kto wtedy dorastał, łezka w oku nie raz się zakręci. Holliday (twórca Oasis) urodził się na początku lat 70-tych, dlatego kolejna dekada przypadła na jego nastoletnie lata, podobnie jak u autora książki, co może być krypto biografią tegoż. Zresztą poprzednie dokonanie pisarza pokazuje, że Ernest Cline jest prawdziwym geekiem. Był on scenarzystą do średnio popularnego filmu Fanboys, opowiadający o grupce przyjaciół, którzy chcą wykraść George’owi Lucasowi pierwszą część Gwiezdnych Wojen kilka miesięcy przed premierą. Robią to dla chorego kumpla, który ma nie dożyć premiery filmu. Całość także jest walentynką dla geeków z lat 80-tych oraz 90-tych.

     Przygody Parzivala czasami śmierdzą literaturą w stylu young adults, czyli typowym czytadłem dla młodzieży, którym fanem nie jestem. Mimo to jest to książka dla każdego, kto nie gardzi dobrym sci-fi i ma w sobie choć trochę geeka. Naturalnie są już przymiarki do ekranizacji, której się obawiam, ponieważ łatwo sprowadzić tę historię do stęchłego popcornu w stylu Igrzyska Śmierci. Z drugiej strony reżyserem ma być Spielberg, a za kamerą stanie Kamiński (tak, ten Kamiński), więc może nie będzie tak źle. Wracając do książki, to tak, uważam, iż za lat kilka Player One może stać się kultowy w pewnych kręgach. Dlatego nie czekać, tylko czytać proszę!